W zębach noszę żyłę złota

Święta za pasem, barszcz kapusta i pierogi już po garach, kompotem z suszek i pierniczkami pachnie w mieszkaniu, a tu dzień przed wigilią chycił mnie kurka blada taki ból zęba, że ni hu-hu. Myślę sobie, że może mnie pokarało i w Boże Narodzenie będę musiał obchodzić święto Męki Pańskiej, ale stwierdziłem, że jednak bez przesady, w końcu współczesna medycyna i farmacja posiada jakieś środki zaradcze. Zadzwoniłem więc do gabinetu stomatologicznego blisko siebie i umówiłem się na „po świętach”, a w tzw. międzyczasie postanowiłem się nafaszerować cukierkami z big farmy, zarówno tymi bez recepty, jak i na receptę, w dodatku nie swoją, czym świadomie złamałem jeden z zakazów zawartych w ulotkach. W ulotkach zapoznałem się też z długą litanią skutków ubocznych i działań niepożądanych owych specyfików, z odwaleniem kity włącznie. No cóż, widocznie można mieć pecha i znieczulić się na zawsze, ale jak boli to co robić? A że ja na ogół dobrze toleruję leki, to postanowiłem zaryzykować. Przyznam, że w przypadku jednego z tych preparatów (połączenie paracetamolu z kodeiną), oprócz chęci pozbycia się bólu, byłem także wiedziony ciekawością, czy nie doświadczę czasami wzmiankowanych w opisie działania kodeiny stanów euforycznych, ale nic takiego nie wystąpiło. Natomiast z działania przeciwbólowego, nie powiem, byłem zadowolony, na tyle mi pomogło, że mogłem nawet w miarę swobodnie spożywać półgębkiem świąteczne specjały.

Gdy nadszedł dzień wizyty, jak na ironię, ta cholera prawie przestała boleć i to już bez użycia prochów. Ale grzecznie i punktualnie o oznaczonym czasie stawiłem się w gabinecie – wiadomo jak to jest z kaprysami nieleczonych zębów. Po wyznaniu młodej dziewczynie w rejestracji, pod wpływem gradu jej pytań zaczerpniętych z ankiety, że nie mam (a przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo) HIV-a, żółtaczki i bóg wie czego jeszcze, oraz że nie jestem pod wpływem alkoholu. Co ciekawe o „koronę” już nikt nie pytał, a jeszcze kilka lat wstecz prawdopodobnie pierwsze pytanie zadane zza przyłbicy i dystansu kilku metrów kordonu sanitarnego byłoby z serii epidemiologicznych. W każdym razie wreszcie zostałem dopuszczony na fotel oralnych rozkoszy przed oblicza stomatolożki i jej asystentki. I tu, zanim jeszcze jakimkolwiek wiertłem zaczęto mi się wkręcać w zęby, zobaczyłem w swoich ślepych oczach gwiazdki, bynajmniej nie z bólu, a zaskoczenia i może ugodzonego skąpstwa, gdyż po zawyrokowaniu diagnozy, że najpewniej będzie to kanałówka (czego zresztą się spodziewałem), usłyszałem, że koszt takiego leczenia jednego zęba to bagatela jakieś 2000 zł. A przecież to nie żadne złoto, lecz gutaperka i wypełnienie. Coś chyba przespałem, bo podobny zabieg już miałem, fakt, ponad 10 lat temu, daleko od Warszawy, ale zapłaciłem wtedy jakieś 500 zł i tak to zaległo w mojej świadomości. Czyżby magiczne słowo inflacja było tu wyjaśnieniem? Co robić, jak żyć? „Niech Pani zaczyna” mówię dentystce – przecież nie będę się tu teraz targować, ani nie wycofam się, skoro już tu siedzę z rozdziawionymi ustami.

Nie powiem, na przebieg samego zabiegu narzekać nie mogę, odbył się praktycznie bezboleśnie, sprawnie i profesjonalnie, przynajmniej na tym etapie, bo to dopiero pierwsza część, podczas której mi tego zęba otwarto, przepłukano Domestosem (tzn. wróć – podchlorynem sodu) założono opatrunek i właściwie to tyle. Ale co najważniejsze ból mi przeszedł na dobre, a na razie zapłaciłem 200 zł. Ale dostałem też rozpiskę ze zgodami do podpisania, kosztorysem, w którym te 2000 już są pięknie wyszczególnione i termin wizyty na za jakieś 2 tygodnie.

Do domu wróciłem bez bólu zęba, ale z niejakim bólem serca o tę kasę i czy nie jestem czasem „naciągany”. Krótki research w internecie i wychodzi na to, że wysokie ceny u dentystów to problem powszechny. Oto tylko kilka tytułów artykułów z długiej listy podobnych, odnoszących się do tematu: „Paragony grozy u dentysty. Ceny leczenia zębów rosną w zawrotnym tempie”, „Ceny u dentystów grożą zawałem. Ale boli, to płacimy….”, „Dentyści zdzierają z Polaków pieniądze?”, „Można tanio, ale wszystko będzie do poprawy” i tak dalej.

W tekstach artykułów przewijają się narzekania pacjentów na wysokie ceny zabiegów i tłumaczenia stomatologów, też połączone z narzekaniami, że wysokie ceny sprzętu, wzrost kosztów materiałów, mediów, płac personelu pomocniczego itd. W sumie wszyscy mogliby powtórzyć ten sam refren: „jak żyć, Panie premierze?”

No cóż, wychodzi na to, że będę musiał wysupłać trochę zaskórniaków z mojej elektronicznej bankowej skarpety, no chyba, że w międzyczasie zrobię napad na rzeczony bank albo sklep jubilera (jak to miało miejsce jakiś czas temu w Warszawie) i jak się uda, to z tego sfinansuję leczenie, a jak się nie uda, to skorzystam z usług więziennej służby zdrowia.

W każdym razie wszystkich zachęcam do dbania o zęby, bo nosimy w nich żyłę złota, problem w tym, że dobrać się do niej mogą tylko dentyści, a gra toczy się o to, żeby nie dopuścić do tego, by było to konieczne.

Paweł Miąsik

 

Powyższy tekst powstał w ramach warsztatów dziennikarskich prowadzonych w ramach projektu Akademia ShareOKO II dofinansowanego ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.

Może Ci się również spodoba